Alpejski GR5 (2021)

Alpejski fragment GR5 (GR – Grand Randonnee, czyli Wielka/Świetna Wędrówka) zwany czasem Grand Traverse des Alpes (Wielki Trawers Alp) to długodystansowy szlak pieszy biegnący od Jeziora Genewskiego (Lac Leman) do Nicei lub Menton nad Morzem Śródziemnym. Większość trasy znajduje się na terenie Francji, poza krótkim odcinkiem leżącym w Szwajcarii.

Dystans:                 640-740 km
Przewyższenie:           33 000 m

Ocena szlaku (w pigułce):

  • Atrakcyjność estetyczna:                              5/5
  • Wymagania techniczne i nawigacyjne:        2,5/5
  • Wymagania logistyczne:                               2/5

Rekomendacja:

Idealny dla poszukujących niesamowicie pięknych, zróżnicowanych krajobrazów, nieliczących na wyzwania techniczne, a raczej lubiących dobrze utrzymane szlaki, dające czas na myślenie i obserwowanie świata.

Ocena szlaku (wersja rozszerzona):

1. Atrakcyjność estetyczna.

Szlak ten cechuje się idealnym balansem między różnorodnymi atrakcjami przyrody. Siłą rzeczy niektóre grupy etapów charakteryzują się odmiennymi walorami od kolejnych, stąd na przestrzeni całej trasy będzie nam dane zakosztować niemal każdej przyjemności, jaką może zaoferować natura na tych szerokościach geograficznych. Z początku urokliwe, klimatyczne zabudowania mieszać się będą z łagodnymi, zielonymi górami, aby bez zbędnej zwłoki wkroczyć na obszar cudownych, ośnieżonych Alp wysokich z Mont Blankiem na wyciągnięcie ręki. Później mimo ciągłego oscylowania wokół 2000 m charakter gór znów ulegnie zmianie, a roślinność powoli zacznie tracić swój wilgotny, północno-alpejski charakter, lecz o dziwno zacznie się pojawiać więcej „sielskich dolinek”. Im dalej na południe tym bardziej wkradać się będzie klimat śródziemnomorski, ale nigdy nie osiągnie poziomu spotykanego chociażby we wschodnich Pirenejach. Poza fragmentami gdzie szlak łączy się z trasą Tour de Mont Blanc, liczba innych turystów będzie w sam raz, co również wpływa w mojej ocenie pozytywnie na odczuwaną atrakcyjność szlaku.

2. Wymagania techniczne i nawigacyjne

Trasa główna nie posiada żadnych fragmentów wspinaczkowych czy niebezpiecznych dla życia (jeden z wariantów biegnie przez Crete de Peyrolle, gdzie podobno trzeba się mierzyć ze sporą ekspozycją i bardzo stromym odcinkiem w dół – nie wypowiem się, gdyż nie szedłem tamtędy, nikt mijany na trasie z którym rozmawiałem, również). Poza tym szlak jest wyśmienicie oznakowany i utrzymany, w przeważającej większości podróżuje się po przyjemnej, piaszczystej lub lekko kamienistej ścieżce, czasem szutrze i niekiedy przy dochodzeniu do miasteczek po asfalcie. Oczywiście w zależności od śniegu pewne odcinki mogą stać się nieco trudniejsze, tak jak w zasadzie jedyne miejsce, które wymagało dużej koncentracji, czyli krótka część podejścia na Le Brevent tuż przed drabinkami. Akurat na dużych kamieniach leżał tam rozpuszczający się śnieg grożący zapadnięciem się nogi lądującej wtedy dużo niżej na kambulcach. W takim terenie bardzo łatwo o kontuzję, jednak przy braku pochopności i stosowaniu kijkowej inspekcji warstw śnieżnych, wszystko zwykle idzie gładko.

Należy być przygotowanym na drastyczne zmiany pogody szczególnie na obszarze Alp wysokich. Zdarza się, że w środku lata idziesz zwyczajowo w koszulce, tymczasem zza góry wyjeżdża monstrualna chmura i za 5min już chronisz kapturem głowę przed gradem. Chmury poruszające się na różnych wysokościach przykładowo w 3 strony też nikogo tutaj nie zaskoczą. Dodatkowo ostrzeżenia przed popołudniowymi burzami akurat w Alpach wysokich nie są jak w wielu innych pasmach czczą gadką lokalsów mającą nastraszyć turystów i zapewnić właścicielom różnych przybytków większy utarg. W związku z tym w tych regionach, jakkolwiek ciężko mi to przyznać, naprawdę warto wstawać rano – na tym wszakże polega odpowiedzialność, przynajmniej wg Ricky’iego 😉

Scena z legendarnego mockumentu „Chłopaki z Baraków”

3. Wymagania logistyczne

Namiot/tarp nie jest konieczny, gdyż przy odpowiednim planowaniu każdego dnia można znaleźć nocleg w schronisku, gite d’etape (rodzaj prywatnej agroturystyki), auberge lub hotelu. Rezerwując dzień lub 2 przed, podobno zwykle gdzieś znajdzie się w końcu miejsce.  Z rzadka wiązać się będzie taki styl podróżowania z koniecznością pokonania odcinka wycenionego na ok. 8-9h czystego marszu, niezależnie od warunków pogodowych. Decyzja czy brać namiot należy do Ciebie, ja biorę zawsze. Swoboda wędrowania, jaką w ten sposób uzyskujesz warta jest wysiłku włożonego w niesienie tych dodatkowych 2kg. Na sklepy trafisz co dzień lub dwa. Raz tylko zaopatrzyć się trzeba na ok. 4dni podróży z Ceilac do Auron (D21-D24), gdyż sklepik na kempingu w Larche podobno nie zachwyca repertuarem żywnościowym i należy traktować go raczej jako ratunkowy. Jeśli wybierzesz wariant do Menton zamiast do Nicei, tam również będziesz musiał nabyć większą ilość prowiantu, na ok. 5dni z St. Dalmas do Sospel (D27-D31). Latający uprzykrzacze życia nie występują w ilościach większych niż marginalne, a jestem na tym punkcie mocno wyczulony, więc możecie mi zaufać – parę gzów tu i tam to maksymalna postać nienawiści, jaka może Cię spotkać ze strony gryzącej fauny. Należy być przygotowanym na temperatury na wysokościach ok. 2000 metrów w nocy spadające do kilku stopni, a przy pechu nawet do 0o C.

Wskazówki

  • Termin
    Lipiec i sierpień są klasycznie, teoretycznie przynajmniej najlepszymi miesiącami pod względem temperatur i ilości opadów. Mimo wszystko w lipcu spotkało mnie sporo deszczu w początkowej 1/3 trasy, a dalej brakowało mi nieco śniegu na przełęczach i szczytach. Jeśli więc lubisz przyprószone śniegiem szczyty, a chodzenie od czasu do czasu po białym puchu nie stanowi dla Ciebie problemu rozważ start w połowie czerwca lub w pod koniec sierpnia. Jeśli jednak zależy Ci na schroniskach sprawdź dokładnie, gdyż niektóre funkcjonują tylko od lipca do końca sierpnia.

  • Mapy i przewodniki
    Polecam przewodnik „The GR5 Trail, Through the French Alps: from Lake Geneva to Nice” wydawnictwa Cicerone, autorstwa Paddy’ego Dillona. Przede wszystkim za świetną ramkę z godzinową rozpiską każdego dnia, w tym wszystkich udogodnień jak woda, noclegi, sklepy itp., na które można się natknąć na szlaku. Poza tym używałem głownie aplikacji nawigacyjnej LocusMap i zupełnie dla testów oraz zbierania śladu Garminowego GPSa, eTrexa 22x, co oczywiście było absolutnym overkillem, wystarczyłyby skromne mapki z przewodnika.

  • Kijki trekkingowe
    Polecam jak zawsze. Tym razem głównie z powodu wielu relatywnie stromych zejść, na których zapewniają stabilność i odciążają kolana.

  • Woda
    Przy lekkim planowaniu, bez problemu. Filtry zbyteczne. Dużo jakościowych strumyków i specjalnych wodopojów.

  • Ochrona przeciwsłoneczna
    Czapka/buff/chusta na głowę nieodzowna. Krem przeciwsłoneczny minimalnie 30, nakładany 3 razy dziennie. Okulary przeciwsłoneczne bardzo przydatne.

Ciekawostki z mojej podróży

Trasę przeszedłem samotnie w kierunku południowym, od Jeziora Genewskiego (Thonon-les-Bains) do Nicei. Pokonałem ok. 640km w poziomie i 33 000m w pionie. Zajęło mi to 27dni (24dni marszu i 3dni przymusowego odpoczynku w związku z dwudniowym zablokowaniem się w namiocie z powodu pogody oraz jednodniową przerwą na oglądanie finału Mistrzostw Europy w piłce nożnej) – od 9 lipca do 4 sierpnia. Szlak spełnił wszystkie moje oczekiwania. Był niesamowicie malowniczy i zróżnicowany, technicznie prosty, lecz równocześnie zapewniający uczciwą liczbę przewyższeń. Umożliwił mi spotkanie kilku bardzo ciekawych osób, jak również zapewnił odpowiednią ilość czasu sam na sam z naturą. Dwukrotnie spałem w schroniskach (raz normalnie w pokoju wieloosobowym, raz w wieloosobowym schronie zimowym), i dwukrotnie na kempingach. Po jednym razie również w prostej niezarządzanej chatce dla hikerów; w małej kapliczce pełniącej również funkcję schronienia dla turystów; oraz w jeszcze innym miejscu – o tym w historyjkach. Resztę nocy spędziłem w namiocie na dziko.

1. Przewodnik i trasa
Od czasu wydania przewodnika miało miejsce kilka drobnych zmian szlaku, można je zweryfikować na stronie wydawnictwa lub po prostu trzymać się oznaczeń.

Jedyny problem nawigacyjny jaki odnotowałem, nastąpił podczas etapu z Roc de la Peche do Modane (D13, wariant GR55 – polecam). Idąc od Refuge de Peclet-Polset na Col de Chaviere, szedłem zgodnie z wskazówkami przewodnika i Locusa, trzymając wysokość i okrążając dolinkę lekko z lewej strony. Doprowadziło mnie to w zasadzie do jedynego, delikatnie niebezpiecznego momentu mojej wyprawy, a mianowicie do trawersu bardzo, bardzo stromym piarżyskiem z małych kamieni, obsuwających się pod każdym krokiem, a co jakiś czas tworzących małe lawinki. Mimo, iż nawigacja twierdziła, że znajduje się idealnie na szlaku, podejrzewam, iż byłem kilkanaście może kilkadziesiąt metrów za wysoko, gdyż przy poruszaniu się po stromych odcinkach siłą rzeczy sygnał GPS traci swoją dokładność. Dlatego uczulam, aby przed rozpoczęciem trawersu dobrać odpowiednią wysokość, lepiej niższą niż wyższą. Jeśli by kroczyć moim śladem bez kijków, byłoby to niewykonalne. Co śmieszniejsze większość osób szła przez pola śnieżne w dolince, śladami poprzedników, ordynarnie na wprost i wyglądało to kompletnie bezproblemowo. Starczało im nawet uwagi, aby poobserwować moje zmagania. Możliwe zatem, że albo szlak się zmienił, albo w określonych warunkach ta droga przez środek jest bardziej dogodna.

2. Bydło
Nie radzę rozbijać się na terenach wyraźnie ogrodzonych, na których wypasa się bydło czy inne gryzące trawę zwierzaki. Jedynym wyjątkiem mogą być tereny wyraźnie niewykopytowane, sugerujące brak obecności stada. Generalnie rzecz biorąc, nawet gdy naszych potencjalnych przyjaciół nie ma w zasięgu wzroku, możecie być pewni, że zjawią się prędzej czy później. A bycie otoczonym przez stadko krów, wyposażonych w unikalne, głośne, alpejskie dzwonki, jest przeżyciem porównywalnym do noclegowania pod działającą dzwonnicą kościelną.

3. Godziny otwarcia
Pamiętajcie, ze tu jest Francja, tu obiekty turystyczne zamyka się zwykle o 17-18. Niech za przykład posłuży restauracja na Le Brevent (do 17.30), w której planowałem nabrać wodę, tuż przed noclegiem na szczycie. Podchodziłem na lekko, jedynie z jej resztkami i oczywiście sytuacja dość mocno mnie zaskoczyła. Dzięki temu na rano wody nie miałem wcale, ale uzupełniłem ze strumyka w odległości godziny od szczytu. Ponadto większość sklepów robi te irytujące przerwy na sjesty, zaczynając ok. 12.30-14.00, a kończąc ok. 14.00-16.00.

4. Schroniska
Jeśli jesteś rannym wstawaczem, trafisz na swoje klimaty. W przeciwnym wypadku trzymaj się z daleka. O 19.00 lub 19.30 jest wspólna obiadokolacja, a o 22.00 wszyscy już śpią. Prąd o 22.00 też często jest wyłączany, więc powerbanka nocą nie podładujesz. W pokojach gorąc tropikalny, ludzie ruszają się, puszczają bąki, chrapią, a potem zawsze znajdzie się jakiś artysta, który koniecznie musi wstać o 5 i szeleści torbami pół godziny, później wstają kolejni itd., dom wariatów. Ok. 7.00 jest śniadanie, ok. 8.00 nie ma już nikogo. Także ordnung obozowy. Ja dziękuję i mówię pas.

5. Schronisko Peclet-Polset
Jeśli już gdzieś to tu. Schronisko to urzekło mnie przemiłym zwyczajem częstowania wszystkich mieszkańców kolejeczką lokalnego, średnio mocnego, alkoholowego specyfiku. Piękna, integrująca tradycja. Plusik.

6. Język
Jeden z większych minusów tego szlaku, dla mnie przynajmniej, wynikający po części również z mojej nieznajomości języka francuskiego. Co jest tym minusem? Dobrze się domyślasz – niemożność swobodnego porozumiewania się po angielsku z większością Francuzów, stanowiących niewątpliwie dominującą nację na tej trasie. Było dla mnie nie lada zaskoczeniem, iż nawet młode osoby często bardzo słabo znały angielski. Zgłębiłem ów problem później w rozmowach z tymi stanowiącymi wyjątek, dochodząc do następujących wniosków. Za najważniejsze przyczyny aktualnego stanu rzeczy można w moim odczuciu przyjąć:

  1. Fatalny system nauczania języków obcych oparty na archaicznych i nieefektywnych procedurach.
  2. Dubbing stanowiący dominującą formę tłumaczenia zagranicznych filmów w telewizji i kinach.
  3. Bardzo wartościowa (przynajmniej w mniemaniu Francuzów), w zupełności wystarczająca francuskojęzyczna część internetu, niewymuszająca poszukiwania wyższych jakościowo treści na serwisach angielskojęzycznych, jak ma to miejsce według mnie w Polsce.

7. Niezarządzane Refuge’ia
Niestety nie ma co na nie liczyć jak w Pirenejach, Szkocji czy Skandynawii. Naliczyłem jedynie 2 na całej trasie (w jednym spałem – polecam) oraz 2 schrony na wypadek złej pogody, ich już nie polecam, lepiej unikać, gdy sytuacja nie jest awaryjna.

8. Pint
Nawet jeśli zamówisz wyraźnie po angielsku normalne, duże piwo, dostaniesz zwykle 0,33. Polecam bez ociągania się zamawiać słowem Pint/Pinte.

9. Schrony zimowe
W niektórych schroniskach w wysokich Alpach, nawet jeśli nie ma dla Was miejsc, a jesteście mocno zdeterminowani lub macie jakieś problemy, możecie spróbować porozmawiać na uboczu z zarządzającym. Istnieje szansa, że posiadają schron(salę), który jest otwarty w okresie poza szczytem sezonu letniego, gdy schronisko już nie przyjmuje gości. Możliwe, że będą na tyle współczujący, aby umożliwić Wam spędzenie tam nocy. Spałem tak dzięki pewnej grupie, która skutecznie się zakręciła, a ja jako trzymający z nimi wieczorem w schronisku, również dostałem zaproszenie 😉

10. Kempingi
Gdy kemping jest już teoretycznie zamknięty i nikogo nie ma na recepcji, nic się nie martw, rozstaw namiot po cichu gdzieś na uboczu, a zapłać dopiero rano. Nie mają z tym żadnego problemu.

11. Chodzenie nocą
Wykluczając śpiących w schroniskach oraz pokonujących wysokie, północne Alpy w niestabilnej pogodzie (wieczory zwykle burzowe), reszty ludzi nie rozumiem. Nie pojmuję, czemu boją się chodzenia przy zachodzie i po zmroku. Po 18 na szlaku nie ma już nikogo, jest cisza, spokój, natura. Dokończenia etapu przez wioski zatopione w świetle stylizowanych na starodawne latarni; doliną przy zachodzącym Słońcu oświetlającym pobliskie szczyty na czerwono; rzadkim lasem przy świetle księżyca czy nawet asfaltem pod gwiazdami i Drogą Mleczną, to przeżycia tak odmienne, intensywne, często wręcz magiczne, że aż trudno jest mi zaakceptować nie docenianie tego przez innych wędrowców. Załóż czołówkę i spróbuj. Jest to idealny sposób na wykorzystanie tych mniej klasycznie spektakularnych części szlaku.

Ktoś zdradził mi na trasie, że boi się zwierząt. Jakich? Niedźwiedzi? Pum? Krokodyli? Lwów? To nie Kanada, Missisipi, Afryka czy nawet Bieszczady. W tej części Alp nie ma zwierząt zagrażających człowiekowi. Istnieje jedynie znikoma szansa na spotkanie dzika, na którego można się przecież natknąć nawet w dużych miastach. Trzeba pamiętać, że większość zwierząt wcale nie chce spotkać człowieka, nie poluje na niego, boi się go, a ewentualny atak przypuszcza jedynie w sytuacji zaskoczenia szczególnie z młodymi. Dlatego też lubię nocą nucić coś pod nosem, lub mówić do siebie od czasu do czasu, aby zwierzęta usłyszawszy mnie zdążyły się spokojnie oddalić.

12. Psy pasterskie
Jest niemal pewne, że chociaż raz natkniesz się na psa pasterskiego w jego godzinach pracy. O ile zachowasz się spokojnie, nic złego raczej się nie stanie, w innym wypadku zdarzały się pogryzienia. Co czynić zatem? Gdy na Twojej drodze znajdzie się obrońca owiec, po pierwsze staraj się nie zmierzać w kierunku strzeżonych przez niego owiec, gdy zachowuje się agresywnie. Nadłóż parędziesiąt metrów dla świętego spokoju. jeśli pies jest wciąż pobudzony, szczeka i zbliża się w Twoją stronę, stań spokojnie, wysuń lekko kijek trekkingowy i pozwól mu się z Tobą zapoznać, możesz też mówić ciepłym głosem do niego. Staraj się nie pokazywać strachu. Całe zdarzenie kończy się zwykle na tym, iż pies obwącha Twój kijek, ewentualnie nogę, dalej będzie zachowywał rezerwę, ale Ty będziesz mógł już wtedy powoli ruszyć, byle nie w kierunku owiec, chyba że nie ma innego wyjścia. I po kłopocie.

Dokładnie tak odbyło się moje „najgroźniejsze” spotkanie z jednym z nich. Dodatkowo długo rozmawiałem z pracownicą parku narodowego (na wspólnym dzikim kempingu – chyba nie płacą im za dobrze), która prowadziła właśnie akcję informującą turystów o spotkaniach z psami. Podobno zdarzają się osoby, które krzyczą, wymachują czy nawet rzucają kamieniami w stronę psów i to właśnie takie osobniki szerzą później historie o niebezpiecznych, atakujących wszystkich psach. Psy trzeba tylko zrozumieć, gdyż wykonują one zwyczajnie swoją robotę, którą jest pilnowanie owiec i przeciwieństwie do wielu ludzi wydają się ją lubić oraz zależy im na byciu profesjonalnym.

13. Namiot byle gdzie
Namiot np. na żwirowym parkingu pod ścianą lasu? Śmiało, jeśli Ci się podoba miejsce, lub sytuacja pogodowa tego wymaga, nikogo to nie obchodzi i nikt nie ma z tym problemu. Policja zapytasz? Nie widziałem jej ani razu nigdzie, ani jakichkolwiek strażników parku, poza dziewczyną od akcji dotyczącej psów.

Mount Blanc o wschodzie słońca

14. Mont Blanc nocą
Z Le Brevent albo z okolicy. Nastaw sobie budzik na 2-3 w nocy, będziesz mi wdzięczny. Blanc robi niesamowite wrażenie, szczególnie z tym słabym, fluktuującym światłem z pobliskiego szczytu. A dla kontrastu masz rozświetlone Chamonix w dole.

Historyjki

Krowy
Zwabiony wspaniałym widokiem jeziora Genewskiego i Lozanny, postanowiłem rozłożyć namiot na lekko wykopytowanym terenie licząc na w miarę spokojną noc oraz na bycie ominiętym w rozsądnej odległości przez stado krów. Nadzieje okazały się płonne. Nie dość, że spało się niewygodnie, znad jeziora nawalała długo jakaś imprezowa muza, to w kość dały mi się również zwierzaki. Towarzyskie krówki upatrzyły sobie pobliską mojemu namiotowi trawę dwukrotnie, w okolicach 3 i 8 rano. Za pierwszym razem przeżycie to charakteryzowało się szczególną intensywnością z następujących powodów. Przede wszystkim zostałem wybudzony ze snu, a dodatkowo byłem nieco zaskoczony oraz niepewny intencji moich nowych znajomych. Na szczęście ciekawość najodważniejszych osobników, które zdecydowały się zbliżyć do mojej siedziby, ograniczyła się do wyniuchania ścian namiotu, puchuchania na nie, a także do potykania się o szpilki namiotowe.

Na koniec warto wspomnieć o dość istotnym hałasie wytwarzanym przez specjalne, alpejskie, krowie dzwonki. W chwili, w której znajdowałem się kompletnie otoczony przez krowy przebywające w najbliższej możliwej odległości, dźwięk dzwonków, połączony z odgłosami chuchania, gryzienia, stąpania wywoływał we mnie rodzaj pierwotnego, instynktownego lęku oraz chęć ucieczki, zupełnie jak z komory rezonansu magnetycznego, gdy nie dostałem zatyczek. Całkowicie niefartownie miałem również w pamięci wytrenowane do zjadania ludzi dziki z filmu Hannibal. Obrazy te i odczucia tłumiłem rozumowo, tłumacząc sobie, iż to przecież miłe, kulturalne i pokojowo nastawione krówki. Miałem również nadzieję, że żadna z nich nie potknie się po ciemku o odciąg na tyle poważnie, aby zaliczyć glebę prosto w mój namiot. Dla pewności mimo wszystko siedziałem po turecku, na środku sypialni, aby zminimalizować ryzyko ewentualnego przygniecenia mnie.

Randomy przyczepione do mnie
Pewnego razu, przypadek zrządził, iż z rozstaju dróg wpadam na nową ścieżkę w tym samym czasie, co ojciec z synem. Okazuje się niestety, że mamy bardzo podobne tempo. Ja idę nieco prędzej, ale częściej robię fotki czy przyglądam się krajobrazom, będąc wtedy przez nich doganiany. Niestety nie mogę schodzić szybciej ze względu na moje kolana, które zawsze staram się odciążać opierając się mocno na kijkach podczas zejść. Sytuacja trwa już dość długo i zaczyna mnie to irytować. Normalnie zrobiłbym sobie 10min przerwy i ich przepuścił, ale spieszę się do miasteczka, aby zdążyć przed tą debilną sjestą i nie musieć czekać 2h bez sensu.

Mimo wszystko próbuję zrobić ze 2min przerwy. Dystans ładnie rośnie, myślę sobie, gitara, mogę ruszać. Gdy tylko ruszam, widzę, że oni właśnie zaczynają swoją przerwę. No dobra w takim razie gazem, pewnie im się trochę zejdzie. Jak tylko ich wyprzedzam, od razu kończą i ruszają. No co za typy! Okej, idę najszybciej jak mogę, postanawiam nie robić fotek, ojciec zostaje z tyłu, ale młody skrobie mi marchewki. Puszczam go więc przodem, skoro idzie moim tempem, a sam lekko zwalniam. Wtedy on też. Zatrzymuje się – on również. I tak czynię kilka razy, aby sprawdzić czy to nie przypadek. Noż kurwa mać! Nie wytrzymuję, czekam na starego i mówię mu, że nie po to podróżuję sam, aby nieznajomi, z którymi nie rozmawiam, szli cały czas parę kroków za mną lub przede mną. Pytam zatem czy chce iść przede mną czy za mną (w odpowiedniej odległości), bo powiedzmy że nie robi mi to różnicy, choć liczę, że wybierze drugą opcję i tak się właśnie dzieje – woła młodego i oznajmia mu, że robią 5min przerwy.

Wnioski? W mojej ocenie, gdy nie jesteś na bardzo zatłoczonym szlaku, w dobrym tonie jest nie iść tuż za kimś, lub nie wyprzedzać go, po to żeby za chwilę zwolnić i efektywnie iść tuż przed nim. Jeśli chcesz z kimś porozmawiać, zagadnij go po prostu i tyle, ale też nie męcz go nadmiernie jeśli widać, że nie ma ochoty na bardzo długie rozmowy czy wspólny marsz. Większość osób na szlaku chce iść samotnie, albo ze swoim towarzyszem/towarzyszami, lub z nowo poznanymi osobami, ale nie z randomami, którzy się do nich nie odzywają, ale są ciągle tuż obok.

Pchanie osła
Zbliżając się do ośnieżonej przełęczy spostrzegam niecodzienną scenę. 3 osoby męczą się z osłem. Facet próbuje ciągnąć go za lejce, dziewczyna popycha osła od tyłu, a trzeci gościu chodzi w kółko i to tu to tam stara się pomóc. Oczywiście osioł praktycznie stoi w miejscu. Zapytuję ich, co właściwie próbują osiągnąć i czy potrzebna im pomoc. Sytuacja przedstawia się tak: prowadzą oni grupę osłów do schroniska, gdzie mają być atrakcją oraz służyć jako tragarze do wynajęcia. Ten jest najmłodszy i jeszcze nigdy nie widział śniegu. Właśnie jest w trakcie koniecznego procesu aklimatyzacyjnego, który nie przebiega jednak zgodnie z planem. Osiołek wytworzył sobie w łepetynie jakąś blokadę na śnieg i ucieka z niego, jakby był lawą. Aktualny plan ekipy polega na ominięciu największych pól śnieżnych na podejściu i oswajanie zwierzaka ze śniegiem dalej na bardziej płaskim. Odpowiadając na moją propozycję, sugerują, że jeśli mogę im poświęcić 5min, byliby wdzięczni. Zrzucam zatem plecak i zabieramy się we czwórkę już bez markieranctwa, na poważnie za pchanie i ciągnięcie biedaka. Po 15min jesteśmy praktycznie w punkcie startu po kilku efektywnych nawroto-zbiegnięciach osiołka z punktów, które były co prawda wyżej, ale nijak blisko przełęczy. Dziękują mi za pomoc, ale rozumieją, że nic z tego pomysłu nie będzie. Pytam czy mają plan B, niestety nie – heh. Cóż, chciałem pomóc, ale tak jak i oni nie widzę innego sposobu, a droga przede mną jeszcze długa, więc ruszam. Okazuje się, że przed dotarciem do schroniska, należy pokonać jeszcze kilka podejść w śniegu. Szczerze nie wyobrażam sobie, jak miałoby się im to udać, najpewniej rozdzielili się i ktoś wrócił z zestresowanym osiołkiem na dół.

Tajemniczy nocleg
Jak to zwykle bywa, z początku nic nie zwiastowało przedziwnych wydarzeń, mających nadejść w nieodległej przyszłości. Późnym popołudniem wkroczyłem na teren Szwajcarii, który to opuścić zamierzałem jeszcze tego samego dnia. Szwajcarzy ponoć szalenie poważnie podchodzą do zakazu rozbijania namiotów na dziko, egzekwując go z pełną surowością. Co prawda podobne historie słyszałem już o wielu miejscach takich jak chociażby Islandia (więcej o Islandii tutaj) i nigdy nie miały one odzwierciedlenia w rzeczywistości, to mimo wszystko odniosłem wrażenie, iż jeśli gdziekolwiek moja szczęśliwa passa ma się zakończyć, to właśnie w Szwajcarii.

Przeczekując lekką zlewę w schronisku tuż za granicą, skorzystałem z uprzejmości pewnego starszego Szwajcara, sprawdzając wraz z nim na jego komórce prognozę pogody na najbliższe godziny (w Szwajcarii internet jest drogi, bo jak wiadomo nie należy ona do pierwszej, darmowej strefy roamingowej). Za kilkanaście minut deszcz miał się zakończyć i wszystko wskazywało na to, iż okno pogodowe będzie się utrzymywało do około północy. Dochodziła godzina 18, a do granicy z Francją znajdującą się na przełęczy Col de Coux miałem jakieś 3h. Dodanie do tego jakichś 30min. na znalezienie korzystnej miejscówki pod namiot, pozwalało sądzić, iż w okolicach 22 będę się już wylegiwał w namiocie i czekał na nadejście kolejnego deszczu lub nawet burzy.

Deszcz przestał padać planowo parę minut po 18, a ja ruszyłem żwawo, żegnany przez ekipę Szwajcarów zdumionych moim pomysłem wieczornego trekkingu. Widoki z kolejnej przełęczy, na wielką dolinę i przyprószone śniegiem szczyty okazały się bajkowe. Przyglądałem im się z zapartym tchem, cykałem fotki i ogólnie przestałem się spieszyć. Po kilkunastu minutach z nijakich chmur spadły delikatne krople deszczu. Nie przejąłem się nimi zbytnio idąc już i tak w kurtce z powodu wieczornego chłodu. Po dosłownie minucie ktoś oparł się chyba o kurek z wodą i przekręcił go na maxa. Lunęło jak z wiadra w Śmigus Dyngus. Wciąż jeszcze nie dowierzałem, że to się dzieje naprawdę, patrząc na przeciętne chmury nade mną niczego złego zwyczajowo niezwiastujące i wtem ujrzałem wyjeżdżającą zza pobliskich szczytów obłędnie granatową, wielką chmurę burzową. Zrozumiałem dopiero wtedy, że to nie będzie kilkuminutowa zlewa, ale potencjalnie długa, sroga rzeźnia. A tu na dodatek grzmot, piorun – eh no pięknie.

Rozglądam się i widzę, że do najbliższych zabudowań mam ze 7-8min. Stwierdzam, że to za daleko i zaczynam zakładać stuptuty, aby ochronić wysokie, skórzane buty przed zalaniem od góry, przez spodnie i skarpety. Ale jak założyć stuptuty w takiej ulewie, gdy ścieżka jest płaska i zamieniła się w płynące błoto. Plecaka nie ma gdzie oprzeć. Jeśli położę na pokrowcu w 20s będzie mokra cała przylegająca do pleców część, jeśli na niej, to tak samo tyle, że będzie jeszcze ubłocona. Zwykle stawiam w takich przypadkach plecak na bucie, ale nie działa to, jeśli muszę kucnąć do zakładania stuptutów. Ok zarzucam ciężki plecak i z nim kucam. Nigdy niestety fanem stptutów nie byłem i używam ich najrzadziej jak mogę, przez co nie umiem ich szybko założyć, szczególnie nowego, świeżo kupionego modelu. Pasek się zaczepia, suwak nie chce ruszyć, potem się zacina, spodnie się wcinają – no nie dam rady, bardziej zmoknę męcząc się z nimi. Wciskam je tylko na ślepo pod pokrowiec plecaka i lecę w dół w stronę zabudowań.

Docieram pod daszek po kilku dobrych minutach, idealnie gdy szalony opad zaczyna się kończyć. Kurtka zdała egzamin, zatem mokre są tylko spodnie i skarpety, ale nie zdążyły jeszcze zamoczyć butów. Robię małą podmiankę ubrań i czekam godzinę, aż przestanie padać. Aha warto dodać, że pod tym dość rozległym dachem, rozstawił namiot jakiś gostek niemówiący oczywiście po angielsku. Rozważam rozbicie się tu również, lecz dochodzę do wniosku, że byłoby to nie po krasnoludzku oraz że to on był tu pierwszy i nie można mu się tak naprzykrzać. A poza tym tutaj raczej też jest to niedozwolone. Ciągle nadzoruję chmury i jestem już pewien, że sprawdzona prognoza nadaje się jedynie do śmietnika. Dochodzi 20, deszcz wreszcie ustał, ale jestem świadom, iż znów może zacząć padać w dowolnej chwili, dostrzegam jednak na mapie zaznaczony tuż obok gite d’etape. Ruszam do niego pełen nadziei, iż może tam ktoś sprawdzi mi na nowo prognozę i jeśli nie będzie korzystna, to już trudno, zostanę na noc płacąc miliony monet.

Podchodzę do drzwi, które są otwarte na oścież, ale światło główne jest zgaszone. Nie jestem pewien czy to dobre drzwi, obok nich jest co prawda wielka tablica z jakimiś napisami, rzecz jasna tylko po francusku – nawet nie próbuję czytać. Obchodzę dom do dokoła, nie widzę innych rozsądnych drzwi. Dostrzegam jeszcze drzwi do toalet, także otwarte. Obok stoi samochód z otwartym bagażnikiem wypełnionym jakimiś gratami. No dobra wracam do głównych drzwi i wchodzę do środka. Panuje tu półmrok, ale słychać również grającą muzykę, jakby zewsząd. Dziwne. Znajduję włącznik światła w holu. Wołam „bonjour” kilka razy, ale bez odpowiedzi. W świetle dostrzegam stojące na kontuarze w holu 2 kieliszki po winie i tacę jak po serach czy kanapkach. Okej myślę, ktoś ewidentnie przed chwilą tu był i zaraz wróci. Przechodzę do lewego pomieszczenia, w którym znajdują się 4 stoły z ławami. Pomieszczenie łączy się z kolejnym, znajdującym się w półmroku, oświetlanym jedynie przez zawodzącą smętnie lodówko-ladę, w której mieści się sporo poprzykrywanych potraw. Jasna sprawa, jadalnia ze szwedzkim bufetem, tylko kurczę gdzie są wszyscy. Wracam do pomieszczenia z czterema stołami zdejmuje plecak, kurtkę, siadam i czekam.

Mijają minuty i nic się nie zmienia. Po jakichś 10min oczekiwania stwierdzam, że najpewniej i tak już tu zostanę, bo za oknem robi się ciemno, a na dodatek na powrót się rozpadało. Szkoda tracić czas. Na wieszakach umieszczam mokre rzeczy, a komórkę i powerbank podłączam do gniazdka. Po kolejnych minutach stwierdzam, że zrobię mały obchód, może ktoś po prostu mnie nie słyszał. Wracam do holu, przechodzę dalej, gdzie znajduję małą kuchnię, a w niej laptopa sterującego muzyką ze Spotify, lecącą z głośników w suficie. Idąc dalej docieram do wielkiej, pustej kuchni, z ogromnym, metalowym stołem i wielkim tasakiem spoczywającym na nim. Gulp, zaczyna się robić trochę jak filmie. Ciekawe tylko czy to będzie komedia czy horror. Z dużej kuchni wychodzą drugie drzwi, ale wyglądają na prowadzące gdzieś w głąb domu. Nie wydaje mi się więc stosowne wchodzenie tam. Używam trzecich drzwi, które jak słusznie sądziłem pozwalają dostać się do pomieszczenia z lodówko-ladą. Zatoczyłem, więc małe koło na parterze. Nie daje mi spokoju jedno. Jak się przechodzi do części mieszkalnej dla gości – przecież nie przez kuchnię? Widziałem co prawda schody na zewnątrz, ale zagrodzone były jakąś tabliczką. No już nieważne, czekam i tak na właściciela.

Siadam przy stole i dochodzę do wniosku, że czas coś pojeść. Posiłków z lady oczywiście nie tykam, wyciągam butle, palnik i przyrządzam własne danie na bazie puree. Po posiłku sytuacja się nie zmienia, a jest już jakaś 22. Zaczynam się srogo niepokoić, w co ja najlepszego się wpakowałem. Aby jednak uspokoić myśli wyciągam pamiętnik i nadrabiam wpisy. Nagle słyszę jakieś uderzenia, z początku kilka, potem coraz więcej, coś jakby stuka w okno, wali w cos na zewnątrz… Podchodzę niepewnie do okna, za którym jest już prawie kompletnie ciemno wyłączając ziemię, na której zaczyna się zbierać śnieg. Nie, nie śnieg to kule gradowe. Dudnią już we wszystko jak oszalałe, w okna, w samochód, w jakiś daszek na zewnątrz, w luźno leżącą blachę. Booom, uderza piorun, poprawiony grzmotem. Uff, dobrze że jednak nie rozłożyłem namiotu, co nie? Wracam do stołu, ale nie mogę się skoncentrować na pisaniu.

Jestem sam (chyba?) w wielkim domu, w kuchni tasak, za oknem niemożebny sajgon – grad, wiatr, grzmoty, błyski, a z głośników w suficie płyną spokojnie nuty „I will always love you” Whitney Houston. Atmosfera nie do opisania. Gdy zaczynam się mimo wszystko czuć wyśmienicie, jak to zwykle w sytuacjach, gdy pomimo ciężkich warunków orientujemy się, że jest przyjemnie i w sumie bezpiecznie, zza drugich drzwi, które były zamknięte na zasuwę zaczyna dochodzić jakiś łomot. Jakieś uderzenia, jedno potem kilka kolejnych, później jakieś przeraźliwe zgrzyty jakby ktoś ciągnął coś ciężkiego, upuszczał, rzucał czymś. Pierwsze co mi przychodzi do głowy to ciągnięta trumna – nie jest dobrze chyba z moją banią co? Zgrzyt i uderzenia się powtarzają, no nic zbieram się w sobie i otwieram te drzwi, ryzyk fizyk. Ahh, to przejście do tej części łazienkowej, zupełnie zapomniałem o niej i otwartych drzwiach stamtąd na zewnątrz, które się odblokowały i walą jak szalone w tej piekielnej wichurze. Mam już przejść, ale chwila, a jak się drzwi zamkną, albo ktoś mnie zamknie? Blokuję więc drzwi wielką ławą i rozglądam się dalej. Okazuje się, że w kabinach każde okno i każde drzwi tłuką z własną częstotliwością, uderzają w jakieś rzeczy jak podajniki na papier, szczotki do wc, żaluzje, które się przesuwają, zgrzytają itd… masakra. Zamykam więc wszystko i wracam z uczuciem, że już nie jestem tylko nieoczekiwanym gościem, ale że czymś się przysłużyłem temu przybytkowi.

Siedzę dalej i słucham burzy w akompaniamencie przebojów lat 80′ i 90′, a tu nagle z góry dochodzą mnie kolejne odgłosy – nie no zwariuje chyba. Tym razem, zdaje się to brzmieć jak kroki – no wreszcie! Wołam „bonjuor” – nic innego nie umiem po francusku, ale nic z tego, kroki cichną, nikt nie przychodzi. Uderzam w sufit parę razy i jeszcze raz nieśmiało wołam po francusku i angielsku – zero odzewu. O co tu chodzi do jasnej anielki? Może to inni goście, którzy też nie wiedzą, co za debil się drze, a może gospodarz wrócił, lecz nie sam i nie ma do innych rzeczy głowy. Czekam i czekam, a tu zbliża się 24. Walić to. Decyduje, że rozkładam matę i śpiwór na ziemi głową przy tych zamkniętych powtórnie drzwiach na zasuwę i idę spać. Scyzoryk oczywiście otwarty pod poduszką, czołówka i kijki tuż obok. Wpadam jeszcze na pomysł i piszę list, w którym wyjaśniam, jak schroniłem się przed burzą, przepraszam za nieznajomość zwyczajów oraz że pogadamy i zapłacę jutro. List kładę w holu na ladzie, po czym idę jeszcze wyłączyć Spotify’a, bo przecież nie zasnę z tą muzyką 😀

Budzi mnie jakieś szarpanie za nogi przez śpiwór. Pierwsza myśl – gospodarz, wreszcie. Otwieram oczy. Jest dalej ciemno. A tu coś się przesuwa i warczy na mnie – puls 150 od razu, łapię czołówkę i zapalam. Coś się odwraca i ucieka. Widzę już wyraźnie to jakiś czarny pies stoi w holu i szczezy na mnie zęby. Świece mu w oczy i uderzam kijkiem w podłogę. On zaczyna szczekać, po czym biegnie do kuchni i szczeka dalej stamtąd. Nagle słyszę czyjś głos i pies zaraz odbiega w głąb domu przez kuchnię. W takim razie ktoś za moment na pewno się tu zjawi. Jak zwykle nic z tego, nie pomagają również moje głosy. Nie wiem już kompletnie co robić. Chwilę leżę i rozważam jeszcze moje położenie. Nawet przechodzi mi przez głowę myśl: A może ja nie żyję, bo trafił mnie piorun przy schodzeniu z tej przełęczy, a wszystko co się dzieje to jakaś fantasmagoria, jakiś rodzaj testu. Testem jest lada z jedzeniem, laptop, tasak, burza, rozwałka w pomieszczeniu łazienek, pies itd.

Tymczasem pies zaskakuje mnie znowu, aby jak wcześniej uciec, gdy na niego poświecę. Znów szczeka, znów woła go ktoś, znów znika mi z pola widzenia. Tak się dłużej nie da… trudno… ubieram spodnie, zakładam czołówkę, biorę scyzoryk do kieszeni, jeden kijek na psa i idę na wycieczkę po domu, celem odnalezienia gospodarza. Będąc w dużej kuchni dostrzegam, przez tym razem otwarte drugie drzwi, wielkiego gościa w ubrudzonym, rzeźnickim fartuchu. Mówię do niego „bonjour”, a on zaskoczony patrzy na mnie i wyraźnie zaniepokojony robi w moją stronę 2 kroki wchodząc do kuchni. Ja pytam się czy mówi po angielsku, na co otrzymuje jakąś odpowiedź po francusku. Ja pierniczę, jak ja to teraz mam wytłumaczyć? Gdy ja zastanawiam się co robić, zauważam, że jego wzrok nagle pada na tasak. Dżizas myślę, nie zrób nic głupiego gościu, serio. Jak tylko mogę, udaję, że tego noża nie dostrzegam, pokazuję mu na moje ciuchy, na kijek mówię coś o burzy dodając dźwięki po czy gestykuluję, żeby poszedł za mną, starając się wyjasnić, że tam śpię. Gościu się wyraźnie waha. No dobra myślę spróbujmy zaryzykować, odwracam się do niego plecami, żeby się nie bał i idę powoli w stronę pomieszczenia z ladą – nie wbije mi przecież teraz tasaka w plecy, prawda? Odwracam głowę i widzę, że się poruszył – uff. Dochodzimy do pomieszczenia, gdzie leżą moje graty, pokazuje mu je, opowiadam jeszcze raz o burzy, on tymczasem zupełnie się uspokaja, mówi tylko ok, ok coś jeszcze i odchodzi. Jasna cholera, czyli co, w sumie śpię dalej, tak?

Budzi mnie jego krzątanie później, sprawdzam godzinę, jest dopiero 6. Nie no po tych wszystkich festynach udaję, że go nie słyszę. Budzą mnie znów jacyś ludzie o 9. Okej teraz to już należy się zawijać. Okazuje się, że czytają mój list i tłumaczą go gospodarzowi. Pomagają mi również później wyjaśnić sytuację. Dowiaduje się przy tym tego, czego i tak się już domyślałem, to nie jest żaden gite d’etape, tylko prywatny dom z mała kanjpką dla turystów na dole. Śmiechom nie ma końca. Przepraszam więc właściciela, pytam ile za nocleg, on jednak upiera się że nic. Zamawiam ostatecznie kawę i płacę za nią więcej, aby jakoś minimalnie podziękować. Narobiłem już tyle festynu, że co mi tam – biegusiem poranna toaleta, w pomieszczeniu które praktycznie uratowałem, żegnam się i zmykam. Gite d’etape był oczywiście w następnym budynku kilkaset metrów dalej, tylko przez całe to zamieszanie źle spojrzałem na mapę na telefonie. Idąc później, mijam sporo miejsc, w których wciąż leży mnóstwo masy gradowej, co przypomina mi o sile wczorajszej burzy i pozwala tylko zastanawiać się czy mój namiot by to w ogóle przetrwał. A tak w wyniku serii zdarzeń i pomyłek przeżyłem jedne z najdziwniejszych chwil w historii moich wyjazdów.

Po dotarciu do Nicei uciekam pociągiem na kemping do Menton i zaczynam stopa do Punta de Tarifa – najbardziej wysuniętego na południe krańca europy kontynentalnej. Ale to już opowieść na kiedy indziej…

Epickości!
Longer

Potok zdjęć

2 Replies to “Alpejski GR5 (2021)”

  1. Ej, genialne! Lubie wpisy o podrozach 😀 historia z noclegiem zajebiaszcza :v kurła, zamiast pracowac to czytalam 😛 dzięki!

    1. Dzięki za dobre słowa! Cieszy mnie, że wprowadziłem urozmaicenie w Twoim dniu pracy, oby tylko szef nie zaczął do mnie pisać, więc może nie wspominaj mu o tej stronce 😉

Dodaj komentarz