Wyprawa opierała się na: podróży busem/autostopem do ciekawych miejsc i trekkingu (ok. 160 km total)
Tym razem w związku z brakiem jednego dłuższego trekkingu, wszystko razem w wersji chronologicznej, głównie aby pokazać nieco alternatywny koncept podróży, szczególnie pod względem logistycznym. Przez 18 dni w Norwegii nie zapłaciłem za żaden nocleg, ani nie kupiłem żadnego jedzenia. Wydałem za to nieco na busy i prom, oraz na 3 piwka. Jeśli nie masz ochoty czytać całości możesz zerknąć na wskazówki natury bardziej ogólnej oznaczone jako Tip 1, Tip 2 itd. W zupełnym skrócie poniżej moje subiektywne oceny najistotniejszych odwiedzonych przeze mnie miejsc.
W pigułce
Preikestolen (4/5), Trolltunga (5/5), Besseggen Ridge (5/5), Galdhopiggen (5/5), Lom (3,5/5), Geiranger Fiord (5/5), Dalsnibba (5/5), Bergen (4/5)


Moja wyprawa
Wstęp
Norwegia zrobiła na mnie niesamowite wrażenie podczas moich pierwszych wypraw z kumplami związanych z pracą sezonową, a także w trakcie powrotu stopem z Nordkapp do Polski. Widoki z drogi E6 na północne i środkowe fiordy, na parki narodowe Rondane; Dovrefjell-Sunndalsfjella (między Otta a Oppdal), krajobrazy rozpościerające się wokół drogi nr 63, Droga Trolli, fiord Geiranger oraz mnóstwo innych miejsc widzianych czy to przez szybę samochodu, z postoju czy podczas krótkich wycieczek, rozbudziły moje pragnienia eksploracji Norwegii. W tej wyprawie postanowiłem połączyć przyjemny trekking z odwiedzeniem kilku perełek turystycznych.

D 1+2
Ruszam z Wawy do Gdańska ok. 23. W moim przedziale oczywiście „stare baby” (nic nie mam do starszych osób, wyrażenia „stare baby” używam opisując osoby, którym wiek wcale nie pomógł w osiągnięciu jakiegokolwiek akceptowalnego poziomu dla istoty ludzkiej) i pies. Dżizas kurwa, dzień świra jak zawsze. Szczęśliwym trafem niedługo później dosiada się fajna dziewczyna i przegadujemy całą drogę na korytarzu. Docieram na lotnisko Gdańsk Balice ok. 3 rano i jestem styrany brakiem snu. Rozkładam więc klasycznie na uboczu obozowisko jak lord: mata samopompująca + śpiwór + poduszka. Późnym rankiem na lotnisku sajgon, okazuje się, że 6-7 lotów startuje w przeciągu ok. 20 min (wcześniej i później nic), więc kolejka do pierwszych bramek koszmarna, ale nawet w trakcie „boarding” na ekranie zachowuję klasę i nie przepycham się jak bydło.
Tip 1 (Lotnisko):
Gdy odlatujesz z małego lotniska, a wiesz, że czas może być problemem z różnych powodów (chcesz dłużej pospać na lotnisku czy coś załatwić w ostatniej chwili albo planujesz przesiadkę na styk etc.), sprawdź, czy przypadkiem wiele samolotów nie startuje o niemal tej samej godzinie i jeśli tak, to przemyśl swoje plany jeszcze raz. Jak nie wziąłeś tego pod uwagę, może Ci pozostać tylko proszenie o przepuszczenie, czego nienawidzę. Czym się to bowiem różni od żebrania o pieniądze? Żebrzesz o czas, czyli nawet o coś ważniejszego (więcej o czasie w poście „Nie zabijaj czasu, wykorzystuj go„) tylko dlatego, że nie chciało ci się włożyć wysiłku w przewidzenie owej sytuacji.
Tip 2 (Lotnisko):
Na europejskich lotniskach, gdy obok naszego lotu widoczny jest napis „Boarding”, dopiero zaczyna się pokonywanie ostatnich bramek ( w tym grupowanie w busach lub wchodzenie na pokład). „Boarding” wyświetla się zwykle ok. 45min przed startem. Dopiero gdy widzimy opis „Closing” albo „Last/Final Call”, należy się martwić. Wtedy niestety trzeba odrzucić dobre maniery i robić absolutnie wszystko, aby w 5min znaleźć się przy ostatnich bramkach. Jeżeli jesteście w kilka osób ciągle przed kontrolą osobistą (pierwsze bramki), możecie spróbować zabrać od jednej osoby wszystkie bagaże i metalowe rzeczy. Osoba ta przejdzie kontrolę szybko i pobiegnie do ostatniej bramki – może to coś da. Druga opcja to poproszenie kogoś stojącego już za kontrolą, aby udał się do waszej bramki i powiedział, że zaraz będziecie. Oczywiście nie polegałbym mocno na tych ostatecznych metodach, gdyż jeśli istnieje ryzyko przegapienia okna startowego lub milion innych powodów, nikt nie będzie specjalnie na Was czekał.
Tip 3 (Lotnisko):
Jeśli masz numerowane miejsce, a nie masz priorytetu wejścia na pokład, po co masz stać, czasem przez 30min w tej kolejce na ostatniej bramce? Możesz sobie przecież posiedzieć obok np. czytając książkę, nadzorując jedynie sytuację spojrzeniem co jakiś czas.
Na lotnisku pod Stavanger jestem przed południem. Szybko busem z przesiadką śmigam do centrum Stavanger. Tam kupuję mapy Jotunheimen, znajduję galerią handlową, aby zażyć nieco higieny za darmo, po czym udaję się na prom. Tuż przed wejściem na prom kupuję bilety połączone z transportem autokarem na parking, gdzie zaczyna się szlak na Preikestolen. Później okazuje się, że na promie można kupić od krążącego gościa bilety na busa taniej, dziwne, ale ok trudno. Po 30min oczekiwania przestaje wreszcie mocno padać, więc ruszam na szlak (ok. 4km w jedną stronę).
Szlak jest dobrze oznaczony i prosty, co nie znaczy wcale, że przyjemny. W początkowej części trzeba pokonać mnóstwo „schodów” z kamieni, ułożonych co ciekawe przez Szerpów z Nepalu. Dopiero pod koniec szlak się wypłaszcza i idzie się po malowniczych, lekko pochyłych elementach skalnych. Dla jasności, nie straszne mi trudne górskie fragmenty szlaków w ograniczonej ilości, lecz niczego bardziej nie cierpię jak chodzenia po schodach w górach. Równie dobrze mógłbym wchodzić po schodach na jeden z warszawskich mostów, albo Pałac Kultury, skąd widoki czekałyby mnie równie zacne. Ale okej, jesteśmy na Preikestolen i lekki zawód. Oczywiście widok jest bardzo ładny, pionowa ściana robi wrażenie, fajnie się siedzi na krawędzi, ale czegoś mi tu brakuje, aby móc z czystym sumieniem uznać to miejsce za jedno z piękniejszych w Norwegii.


Możliwe, że na mój osąd miały wpływ czynniki takie jak średnia pogoda, tłumy turystów i niewyspanie, stąd tip:
Tip 4 (Preikestolen)
Aby z tej wycieczki wyciągnąć ile się tylko da, a nie szukać dziury w całym jak ja polecam Ci:
- Udać się tam w słoneczny dzień – tiaa wiem, nie jest to proste..
- Rozłożyć namiot niedaleko od „szczytu” na płaskowyżu w okolicy jeziorek, albo nawet na samym pulpicie.
- Zjawić się „na pulpicie” wcześnie rano, albo o zachodzie słońca, unikając w ten sposób największych tłumów.
Wracam do Stavanger tym samym połączeniem. Czas znaleźć jakieś spanie na dziko. Pechowo 2 z 3 parków, które wytypowałem, są odpowiednio częściowo cmentarzem oraz terenem tuż przed zarządem lokalnej komuny. Eh, nawet jak na mnie to lekka przesada. Sprawdzam, więc ostatni park, leżący 2,5km od centrum, po ówczesnym obejrzeniu go na google street view (czemu dopiero teraz geniuszu?) i tym razem bingo. Boisko, żywopłot, dalej ławeczka, czyli to, co namiotowe misie lubią najbardziej.

D3
W pięknym słońcu pokonuję rankiem dystans z parku na dworzec autobusowy, nie mogąc się nadziwić wrażeniu wymarłego miasteczka, jakie sprawia rankiem Stavanger. Idealnie białe domki, zaparkowane samochody, błękitne niebo i ZERO ludzi tworzą surrealistyczne wrażenie. Pogoda jest cudna i cieszę się, że wybrałem busa (rezerwacja przed wylotem z Polski) ze Stavanger do Oddy zamiast stopa, gdyż w krótkim czasie pokonuję spory dystans, a w nagrodę dostaję również wspaniałe widoki fiordów z busa i z promu, na który wjeżdżamy.

Tip 5 (Bus)
Jeśli nie wiesz, jaki przewoźnik oferuje najlepsze połączenia czy nawet, jaki środek transportu jest optymalny, używam zwykle wyszukiwarek rome2rio.com i omio.com. W Norwegii polecam też sprawdzać stronę nor-way.no, reisnordland.no, boreal.no (na boreal.no znajdziesz przewoźników dla konkretnych obszarów).
Po drodze doświadczam dwóch bezproblemowych przesiadek. Jeśli masz kupiony bilet na całą trasę kierowcy o przesiadających się wiedzą i zawsze czekają. Busy przyjeżdżają i odjeżdżają z tego samego miejsca, czyli ogólnie typowy skandynawski porządek. W Odda jestem ok. 16. Widzę tourist info, więc zachodzę i od dziewczyny dowiaduje się, że na Trolltungę (Język Trolla) dziś już nic nie jeździ, że i tak jest przecież za późno, a namiotu tam rozstawiać nie można – co za kocopoły. Niestety potwierdza się prawda, że ludzie pracujący w tourist info zazwyczaj nadają się jedynie do rozdawania ulotek i lokalnych czapeczek.
Łapię oczywiście 2 stopy bez problemu i wysiadam na końcu szerokiej drogi. Dalej nie mogą jechać m.in. duże kampery. Jeśli nie czujesz się pewnie za kierownicą np. wypożyczonego samochodu, zostaw go tu i pojedź busikiem dalej, gdyż czasami jest naprawdę wąsko i gdy przyjdzie Ci mijać się z busem, można zjeżdżając na pobocze przytrzeć się o skały, szczególnie te niskie. Mi z kolei zależy na czasie, gdyż robi się późno, zatem pakuję się do busika i po parunastu minutach jestem. Szybka szamka i napinam o ok. 18 (szlak ok. 14 km w jedną stronę). Jest idealnie, nikt praktycznie już nie idzie w górę, piękna pogoda, później wspaniałe widoki przy zachodzącym słońcu.


Nie spieszę się zupełnie, robię przerwy, napawam się krajobrazami. Na Trolltundze stawiam stopy przed 23 i jest naprawdę epicko. Wpadam na pomysł spania na samym Języku Trolla i realizuje go jedynie w śpiworze z poduszką i na plandece, aby przypadkiem nie pokarać maty. Nie jest to noc najlepsza pod względem jakości snu, ale jakże emocjonująca. Kilka razy budzę się w strachu czy nie jestem już na krawędzi, ale zawsze wszystko jest w porządku, rzucam wtedy okiem na widoki, co odpręża wystarczająco, aby przespać parę kolejnych chwil.


Budzi mnie trójka Niemców tuż przed wschodem Słońca i parę minut przed moim budzikiem. Są powiedzmy nieco zaskoczeni natknięciem się na mnie, robią mi fotki, po czym zawijam się, aby zrobić im miejsce. Nim się obejrzę oni śmigają już bez nachów na język trolla, a dziewczyna cyka im zdjęcia… hmm no co kto lubi. W zaskoczeniach jest 1:1. Parę osób dołącza do nas, Niemcy na szczęście już ubrani i oglądamy wschód Słońca. Niezbyt spektakularny. Jak zazwyczaj zresztą w górach wschód przegrywa z zachodem z dwóch powodów: trzeba wcześnie na niego wstać; rano zwykle jest mniej chmur kluczowych w słonecznych spektaklach. Zawijam się zatem pod lokalną ścianę na uboczu, dospać do jakiejś 10.30 jak człowiek.




D4
Za dnia widoki jeszcze bardziej epickie, niestety ludzi jak mrówek, a kolejka do samodzielnego wejścia na Język, jak na koncert Sławomira. Schodząc do drogi spotykam śmiechowego gostka, który zjechał pół świata hobbystycznie, ale nie to jest najważniejsze. Mówi, że właśnie zupełnie od czapy zadzwoniła jego dawna ex z propozycją wspólnego weekendu – zgodził się błyskawicznie i widać, że jest srogo nakręcony. No i super po co to kryć, siadamy jeszcze na piwko za 50zł (cooo? – Norwegia i wszystko jasne), na które ktoś z kolejki dołożył mi jak cyganowi parę drobniaków, bo chciałem utargować jakąś zniżkę u sprzedawcy mówiąc, że więcej nie mam… i faktycznie więcej nie miałem, ale bilonu 😉 Potem ziomek podwozi mnie i jeszcze przypadkowo dwójkę Polaków do głównej drogi. Okej, misja zakończona, kolejny cel – Park Narodowy Jotunheimen. Para ze Szwajcarii podrzuca mnie tylko kawałek, gdyż nagle zauważam super plażę i proszę o wyrzucenie mnie w tym miejscu, ponieważ naszła mnie chętka na popluskanie się po upalnym dniu, stop może poczekać.

Pływam jakieś 20min, woda rześka, ale nie zimna. Czuje się jak nowo narodzony, wracam za jakiś czas na drogę łapać dalej stopa. Jest już niestety chwila przed 20 i samochodów na drodze nie widać. Powoli zaczynam się godzić z tym, że trzeba będzie znaleźć miejsce do spania, ale cóż to? Na przystanku, na którym łapię stopa zatrzymuje się bus do Voss. Hmm… waham się parę sekund, ale w końcu stwierdzam – czas ważniejszy niż pieniądze, a poza tym prognoza pogody jest epicka tylko na najbliższe dni, zatem jedźmy! I tak miałem stamtąd łapać busa. W środku poznaję dwóch zabawnych młodych Niemców (ubranych!), którzy opowiadają, jaki to świetny bilet kupili, dzięki któremu mogą jeździć wszystkimi pociągami w Europie. Patrzę na nich z powątpiewaniem i pytam, czemu jadą w takim razie busem? xD No… bo… coś tam bąkają bez ładu i składu...

Voss, a właściwie Vossevangen okazuje się niespodziewanie (dla mnie) kurortem wysokiej klasy. Jak rzadko wszystkie nieodległe miejsca, które typuję na dzisiejszą miejscówkę namiotową, nie sprawdzają się. Dominują zadbane, wyraźnie prywatne trawniki, na których nie mam sumienia się rozkładać. Wracam zatem bliżej centrum i na środku wielkiego odsłoniętego trawnika w parku widzę 3 namioty. Znajduję tam m.in. Niemców z busa i parę z Polski. Nie wiedzą czy to dobre miejsce, ale się rozłożyli. Heh, ja wiem na pewno, że dobrym to ono nie jest, ale skoro już się tu rozstawili to dołączam, będzie przynajmniej zabawnie coś czuję, i owszem.
D5
Rano pierwszy i jak dotąd jedyny raz w całym moim życiu ktoś ma problem z moim spaniem na dziko. Właściwie to jakiś imigrant ze wschodu czyszczący śmietniki, nieznający nawet angielskiego ani norweskiego podchodzi do namiotu Polaków i truje im dupę. Oni oczywiście otwierają, a ten krzyczy i straszy ich telefonem na Policję. Widać uderzyła mu do głowy stabilna pozycja społeczna dająca mu przywilej patrzenia z góry i szykanowania słabszych od niego (przynajmniej w jego odczuciu). Jaka policja chłopie? Czego Ty się najadłeś, wyluzuj”– mówię mu, parafrazując. Zbieramy się oczywiście na spokojnie i tak już czas, zaraz autokar do Gjendesheim (bilet zakupiony dzień wcześniej).


O 17.00 już na miejscu. Trochę się krzątam, robię fotki, rozmawiam z ludźmi w schronisku, którzy potwierdzają moją teorię, że na górze jest kilka fajnych miejsc na namiot. Plan na jutro bowiem to szlak Besseggen Ridge. Chcę być w najwyższym punkcie grani przed tłumem. Miejsce na nocleg znajduję świetne, tymczasem wybieram się jeszcze troszkę wyżej na spacer i zachód. Jest po prostu genialnie. Wiele zwykłych cech pięknego miejsca składa się tym razem w niezwykłą całość, tworząc jedno z najwspanialszych, mistycznych przeżyć na łonie natury, zawierające w sobie szacunek do jej siły i piękna. Jest zimno, wietrznie, ale wracam do namiotu ok. 24 mega szczęśliwy.

D6
Rano pobudka z budzikiem o 5 na wschód. Jest faktycznie ładnie, chmury nisko, dominują inne, klasycznie ranne kolory, no ale szanujmy się, idę spać dalej. Później ruszam ok. 9. Jestem idealnie 10min przed tłumem w najwyższym punkcie grani Besseggen i trzeba przyznać, że widoki od tego miejsca, choć w sumie nawet trochę wcześniej są prawdziwie epickie i bez wahania szlak ten trafia na listę najpiękniejszych jednodniowych szlaków planety. Zejście z tego punktu jest najtrudniejszym fragmentem trasy, jest tam lekka ekspozycja, wynikająca z przewyższenia, a nie z niewielkiej szerokości szlaku. Nie ma jednak fragmentów wymagających technicznej wspinaczki, a jedynie pomocy rąk.


Tip 6 (Besseggen Ridge)
Osobom niepewnym swoich możliwości polecam odwrotny kierunek od mojego, czyli start z Memurubu i wchodzenie po stromym fragmencie, które jak wiadomo jest zawsze łatwiejsze od schodzenia. Jeśli jednak schodzisz jak ja, z dużym plecakiem, lecz w odróżnieniu ode mnie nie jesteś wieżowcem, w jednym czy dwóch miejscach możliwe, że lepiej gdy wykonasz krok tyłem, aby nie zawisnąć na plecaku, czego omal nie dokonałem. Choć możliwe, że gdzieś obok był łatwiejszy fragment, tylko ja wybrałem drogę trochę „na przypał”.
Przez cały dzień towarzyszą mi rewelacyjne krajobrazy, a ostatnim z nich jest fantastyczny widok mieszającej się wody rzeki Muru i jeziora Gjende. Schodzę do Memurubu i po chwili zadumy na plaży rozbijam się po przeciwnej stronie rzeki, do tej, na której znajduje się kemping, ale pod osłoną drzew i krzewów, bo teoretycznie należy odejść 2km – nonsens, już zresztą 3 inne namioty tu stoją.




Tip 7 (Memurubu – kemping)
Będąc w okolicy podobno warto skusić się na rzekomo obłędną kolacją. Podług relacji napotkanych Belgów najlepiej zamówić jedną na 2-3 osoby. Restauracyjna sala wraz z muzyką na żywo robi wrażenie – to akurat ja widziałem, lecz istnieje szansa, że było to jakieś zorganizowane wydarzenie. Niemniej warto być otwartym na opcję noclegu z kolacją w tym miejscu.
D7
Kolejny wyśmienity dzień obcowania z dużymi przestrzeniami, różnorodnymi jeziorkami i ośnieżonymi szczytami nieco dalej. Niestety popołudniu zaczyna mi doskwierać niewiadomego pochodzenia ból z boku nad kostką. Ledwo schodzę w dolinę, licząc na to, że chatka, która się tam znajduje jest wolna. Okazuje się, że to nie ten typ chatek, ta jest płatna i zajęta. Nie ma w tym miejscu zasięgu, ale wychodzi z niej jakiś mietek i między innymi informuje mnie, że przez cały tydzień będzie padało, a jutro to już w ogóle rzeźnia. Okej, czuję, że mam wystarczająco powodów, aby zrobić sobie dzień przerwy, szczególnie że brak tu sieci, więc nic mnie nie będzie rozpraszało.


D8
Nie wychodzę praktycznie z namiotu, gdyż prognoza o dziwo się sprawdza. Aplikuję lecznicze specyfiki na nogę, czytam sobie „Dziwne przypadki ludzkiego mózgu” (polecam), robię sudoku, nadrabiam pamiętnik, myślę nad składem FPL i o różnych sprawach.
D9
Pogoda nie zachwyca, ale trzeba się ruszyć. Z nogą jest już lepiej, ale prewencyjnie do końca wyjazdu chodzę w bandażu, aby zapewnić kostce nieco lepszą stabilizacją i odciążyć miękkie struktury. Jakościowo etap mieszany. Przyjemny trekking przez doliny, wzdłuż rzek i jezior, ale i męczący odcinek po dużych kamieniach i roztapiających się polach śniegowych. Bez większych historii docieram do schroniska Spiterstulen, ładuję telefon, sprawdzam pogodę na umieszczanych codziennie kartkach i tym razem wracam się na przepisowy tutaj 1km od schroniska, aby rozłożyć namiot.

D10
Zostawiam wszystkie zbędne rzeczy w namiocie i na lekko (wreszcie!) cisnę na Galdhopiggen – najwyższy szczyt Norwegii, Skandynawii i północnej Europy ( całe 2469 m). Trasa w ogólności prosta z kilkoma fragmentami wielkich kamieni i stromą końcówką po śniegu. Turystów mnóstwo. Trasę robię na spokojnie zgodnie z wycenionymi 4h (ok. 1300m przewyższeń) tak, aby trafić w okno pogodowe mające się pojawić na godzinę od 14 do 15. Ostatnie metry pokonuję w chmurze, nie widać nic, lecz po paru chwilach, jak za dotknięciem magicznej różdżki szara zasłona zaczyna się rozjeżdżać i widok stopniowo się polepsza, dochodząc do wyśmienitego na sam koniec. Jest kozacko, pykam fotki jak szalony, daje się pyknąć, coś przekąszam na zacnej półce skalno-śnieżnej i odwrót.




Ahh! Co to jest za zejście. Na wszystkich trzech lub czterech śnieżnych, stromych polach zjeżdżam na nartobutach (no na zwyczajnych butach oczywiście, lecz uważam, że zabawa ta wymaga własnej nazwy) wspomagając się kijkami po śladach, które przed chwilą pozostawili fanatycy innego sportu – zjazdu na dupniku. Odbywam absolutnie najlepszy zjazd na nartobutach w życiu, szczególnie ten w najwyższej części zejścia. Przez chwilę przechodzi mi przez głowę myśl – ja chcę jeszcze! Może by tak wrócić na szczyt? Ale daję sobie spokój, żeby nie przeginać. Wielu mietków widząc jak wybornie się bawię, próbuje zgapić pomysł, lecz niestety brakuje im wnikliwości w obserwacji i nie wychwytują kluczowej roli, jaką spełniają kijki – czyli stabilizacji. W zasadzie orientują się w tym bardzo szybko, tyle że już twarzą na śniegu.
Tip 8 (Nartobuty)
Jeśli masz odpowiednio pochyłe zbocze, pokryte śniegiem, w terenie nielawiniastym, oraz solidne buty i kijki trekkingowe, proponuję spróbować zjazdu na nartobutach – to naprawdę przednia zabawa. Trzeba wziąć pod uwagę, że raczej w efekcie tego zjazdu buty porządnie namokną. Nie polecam wdrażania tego pomysłu z chorymi kolanami, chyba że planujesz długie L4 (mnie na szczęście tylko trochę pobolały).
Po zejściu, w schronisku pytam się ile muszę zapłacić za prysznic i dostaję odpowiedź, że taka opcja tylko dla mieszkańców. Niesamowite. Dobra, olać, pytam więc, skoro już rozmawiamy, bardziej dla formalności o podładowanie telefonu i dostaję identyczną odpowiedz. Nie no bez eufemizmów tym razem – w pizdach im się poprzewracało! Tłumiąc złość zawijam się z tego przybytku buców i na odchodnym mówię gospodarzom, że w żadnym innym schronisku mnie tak nigdy nie potraktowano, więc powinni przemyśleć swoje postępowanie, a telefon i tak ładowałem wczoraj – poszło im w pięty, bez wątpienia 😉

D11
Dziś super 3 etapowy crossing rzeki i stado reniferów na polu śnieżnym świrujące jak koty po walerianie. Zdecydowanie też za dużo deszczu. Czekam 1h w kolejnym schronisku, ruszam dalej, ale gdy zaraz znów zaczyna padać, tracę chęć do chodzenia i rozkładam w panice namiot przed kolejną ulewą. Wybieram chyba najgłupsze i najstromsze miejsce w mojej historii, równocześnie najlepsze z dostępnych. Przed zaśnięciem różnymi szpargałami klinuję plecak i opieram się o niego bokiem, żeby się nie zsuwać. O dziwo śpi się doskonale.

D12
Pierwszą część dnia decyduję się iść szutrem, zamiast kluczyć szlakiem obok. Mijam kilka jeziorek o magicznych odcieniach zieleni i niebieskiego, aż docieram do tamy, którą to planowałem powrócić do szlaku. Niestety przejścia nie ma, można by co prawda na siłę próbować forsować ustawione ogrodzenie, lecz oceniam to jako nadmierne ryzyko. Schodzę sobie po prostu drugą stroną rzeki, po trochę mniej dogodnym, bagnisto-porostowym terenie. Jest klawo, bo inaczej. Ożywają wspomnienia ze Szkocji (więcej o szkockim szlaku tutaj: Cape Wrath Trail). Pada jednak znów od paru godzin i chciałbym powiedzieć, że pechowo, lecz w Norwegii pechem możemy nazwać skręconą kostkę lub złamany kijek trekkingowy, ale na pewno nie deszcz. Deszczu zwyczajnie się tutaj spodziewasz, a gdy nie pada klaszczesz uszami ze szczęścia. Nigdzie, więc dalej nie idę i znów w namiocie unikam bestialskiej zlewy kończąc książkę.


D13
Finalny dzień zaczynam w błocku i lekkim deszczu, lecz później coraz bardziej się wypogadza, znów jest pięknie, a sama końcówka mego szlaku biegnie przez sielską, zieloną dolinę. Osiągam Turtagro (przy jednej z najbardziej malowniczych dróg samochodowych Norwegii, drogi nr 55 ze Skjolden do Lom) i finito. Prysznic, prąd i rozstawiam namiot w najwyższym możliwym miejscu, nie tak jak reszta na niskiej ładnej trawie. W nocy oczywiście deszczowy armageddon, a rankiem ładna trawka przeistoczona już w wysokiej klasy bagienko. Leniuszki dostają darmową lekcję logistyki.

D14
Wspaniale, mam jeszcze 5dni do samolotu z Bergen, zatem nie muszę się spieszyć i kombinować z busami, pojadę sobie stopem na spokoju z grubsza w kierunku Bergen, zobaczymy, co się wydarzy.
Tip 9 (Zmienne w tygodniu ceny paliw)
Podczas pierwszego stopa dowiaduję się, mimo odwiedzania już Norwegii wcześniej, że ceny paliw zmieniają się na stacjach benzynowych, na terenie całej Norwegii w skali tygodnia, aby ułatwić życie klientom… taa jasne… oczywiście, po to żeby stacje zarobiły jak najwięcej w godzinach najwyższego zapotrzebowania, a w okresach niewielkiego ruchu, skusić jednak paru dodatkowych klientów do wizyty. Kiedy zatem najlepiej tankować? Najniższych cen uświadczycie w niedzielę wieczorem i bardzo rano w poniedziałek. Gdy trwa jeszcze późny poranek, a większość osób zmierza do pracy, ceny drastycznie skaczą w górę, aby następnie delikatnie opadać przez kolejne dni, osiągając lokalne minimum w czwartek wieczorem (cena wciąż wyższa niż w niedziele wieczór/poniedziałek rano) i znów podskoczyć w piątek rano przed weekendem, by po raz kolejny zacząć opadać w kierunku wspomnianego minimum globalnego w niedzielę wieczór/poniedziałek rano.


Szybko jestem w Lom, gdzie atrakcją jest mocno spieniony fragment rzeki i urokliwy, drewniany kościółek. Kawałek dalej, gdy rozkładam się przy drodze z jakąś przegryzką, samochód, który właśnie mnie minął, zatrzymuje się z piskiem w uślizgu (wcale nie machałem). Oho! Będzie jakaś draka – myślę po polsku, ale z jakiego powodu? Ku mojemu zaskoczeniu natomiast, podbiega do mnie młoda dziewczyna i pyta czy gdzieś by mnie nie podrzucić. Dobrze, że nie stałem, bo bym się przewrócił. Czegoś takiego jeszcze nie grano! Czyżbym wyprzystojniał? Oczywiście zgadzam się. Okazuje się, że zatrzymały się 2 młode, przezabawne Niemki, a dziwną akcję tłumaczą tym, że będę ich pierwszym… autostopowiczem. Jest wesoło, jadą nad Geiranger, a ja w takim razie z nimi skoro to nie problem, bo chociaż to nie bardzo w moim kierunku, to mam przecież czas. Pokazuję im najlepsze miejsce widokowe i uczulam na hamowanie silnikiem na stromiznach, bo znam takich, co dojechali klocki w Matizie do cna na norweskich serpentynach (tak to my kiedyś).



Potem zabiera mnie dwóch gości jadących do Stryn, lecz decydują się jeszcze wjechać na najwyższy samochodowy punkt widokowy na fiord w Europie – Dalsnibba (1495 m). Cudowne widoki. Niestety szybko wjeżdżają chmury i nie zdążam z zacnymi fotkami, zbierając wcześniej długo szczękę z ziemi. Normalnie wjazd jest płatny, ale od nas nikt nic nie pobrał. W Stryn kampa na trawniku publicznym trochę na uboczu. Po zmroku budzi mnie jakaś koszmarna rozwałka, czyżby Putin zamiast Ukrainy zabrał się za Norwegię? Nie to jakieś młodziki przez 45min wyrzucają graty z furgonetki do kontenerów. Eh chopacy, co za maniery, tu się śpi!


D15
Kolejnego dnia bardzo męczący stop z prawie głuchym i średnio wyraźnie mówiącym (a gadatliwym!) Norwegiem. Staram się jak mogę i jakoś tam z pomocą translatora dajemy od biedy radę. Później próbuję łapać stopa tuż za przeprawą promową dla samochodów głównie, w Ytre Oppedal. Coś nie trybi jednak, podczas gdy miejsce wydaje się idealne – szeroko, parking itp. Zaczyna na domiar złego padać, więc chowam się w poczekalni po drugiej stronie drogi, a gdy prom przybija co jakieś 30min śmigam na drogę. Po kilku takich kursach zdemotywowany pytam pracownika sklepu przy poczekalni, co jest z tym miejscem do jasnej anielki, czy widział on jak ktoś tu złapał stopa. A on na to: „Nigdy! A pracuję tu 47 lat”!! No toś mnie koleżko podtrzymał na duchu. Zabieram się stąd gdziekolwiek dalej, tu działa ewidentna klątwa.
Tip 10 (Autostop)
Tak uczę się kolejnej mądrości. Nigdy nie łap stopa na drodze, na którą bezpośrednio zjeżdżają auta z promu. Jest ona zwykle szeroka 2-3 pasmowa najmarniej, więc od razu tracisz mnóstwo samochodów. Z lewego pasa przecież nie zjadą do Ciebie. Poza tym ludzie po stracie czasu na promie myślą tylko o tym, żeby docisnąć w podłogę, ewentualnie rozważają gdzie jechać. Ogólnie sytuacja jest niekorzystna dla autostopowicza.
Przechodzę za zakręt ze 300m i od razu jakiś gość się zatrzymuje na środku jezdni. Okazuje się, że Polacy pracują u niego na farmie i jak się dowiaduje o mojej narodowości, ciągle rzuca do mnie „ty kurwo” ze łzami w oczach. No trudno taka prawda o Polakach za granicą, więc przyjmuję te żarto-obelgi na klatę. Zostawia mnie zupełnie nigdzie, ale obiecuje kontynuowanie później jazdy, jeśli nic nie złapię do momentu jego powrotu na drogę po załatwieniu jakiejś sprawy (oby nie jechał nauczyć się kolejnych polskich przekleństw). No, ale jak mam złapać, jak nie chce mi się łapać, bo pada psami i kotami. Znajduję więc jakaś kryjówkę na dziwnym przystanku, na którym naciskasz przycisk, który zapala światło i autokar wie, że ma zjechać z głównej drogi po Ciebie. Na szczęście śmieszek wraca z synem i zaprasza mnie znów do środka. Nie ma co narzekać, będzie zabawnie i nie pada na łeb. Docieram do Knarvik, mam już dość na dziś, rozkładam namiot standardowo przy boisku szkolnym.

D16
Zwijam się rano, coby nie było jakiejś ryfy, choć przecież wciąż wakacje. Do Bergen już rzut przeszczepem, szybko poszło jak na te rozwidlające się drogi, nawet za szybko. Śmigam z zabawnym gościem z Erytrei, który pół drogi czyści sobie zęby jakimś miękkim patykiem i widząc zapewne moje spojrzenie mówi, że to ich erytrejski Colgate – wow, nie wiem co powiedzieć, więc się śmieję. Docieram przed południem do Bergen, uznawanego (czy słusznie?) za najbardziej deszczowe miasto Europy, które przekornie wita mnie słońcem (o deszczowym potencjale niech świadczy ciekawe osiągnięcie miasta na przełomie 2006 i 2007 roku, kiedy to odnotowano 85 dni deszczowych z rzędu).
Zwiedzam miasto, czego nie robię zbyt często, ale jak już to w swoim stylu. Błąkam się trochę to tu, to tam, gdzie mi się podoba to skręcam. Aby tradycji stało się zadość, jak na większości moich wypraw staram się zaleźć czas na obejrzenie jednego meczyku Manchesteru United, a że grają jutro, robię wywiad i namierzam idealny pub z transmisją. Po południu szwendam się w kierunku zalesionych terenów na wzgórzach położonych na wschód od Bergen, gdzie zamierzam spędzić noc. Dochodzę w miejsce widokowe, zwiedzam park Trolli i znajduję wyborne miejsce na biwak, z widokiem na Bergen i okolice.




D17
Schodzę do miasta, zwiedzam sławne Bryggen czyli zbiór kupieckich budynków z czasów Hanzy. W deszczu jest bardzo klimatyczne i łatwo przenoszę się na chwilę do średniowiecza. Okej, starczy tego zwiedzania, idę klasycznie do galerii, siadam na podłodze koło gniazdka, gdzie spędzam parę dobrych godzin z darmowym wi-fi. Odkrywam jeden skandal w tym pięknym mieście. Nie da się tu praktycznie napełnić butelki zimną wodą, a nie będę przecież kupował wody w kraju deszczów. Ostatecznie proszę w Subwayu, jak się okazuje Polkę, o zimną wodę.
Lecę na mecz, jest super mimo słabej gry Manchester wygrywa sparing z Sampdorią, a na innym telewizorze Liverpool przegrywa z kimś tam. Są oczywiście między lubiącymi się wybitnie kibicami tych drużyn emocje i przekomarzanki. Ulatniam się zanim zrobi się zbyt wesoło, mając dziś plan noclegu bliżej centrum i nie chcąc oglądać się, co zakręt sprawdzając czy jakiś prawilny kibic Liverpoolu, nie ma ochoty wynagrodzić mi mojego przywiązania do Manchesteru w sposób charakterystyczny dla walecznego Scouser’a. Ogarniam miejscówkę do spania typowo, przy obiekcie sportowym.


Tip 11 (Zwiedzanie Bergen)
Jeśli chciałbyś zwiedzać Bergen po mojemu, szkoda czasu na warownię i siedzibę króla. Polecam centrum, Bryggen, cypel z dzielnicą Nordnes i jej małymi krętymi uliczkami, wschodnią część miasta na zboczu, oraz cały kompleks spacerowo-widokowy po tej stronie na wzgórzach.
D18
Starczy już Bergen, nie chce mi się łazić w kółko, zmierzam na lotnisko. Uwaga w tramwaju wsiada trzech kanarów, szkoda że nie dziesięciu. No ale ok, pewnie często paru Polaków chce przyciąć koszty podróży o ten bilecik jak w Polsce – raczej nie warto. Na lotnisku mam 28h do spędzenia. Żodyn problem z wi-fi za friczko. Obchodzę cały teren i znajduję idealne miejsce przy gniazdku, na kanapach niezbyt zatłoczonej części należącej do terenu jakiejś knajpy. Za dnia siedzę sobie przy stoliku, oglądam zaległe odcinki Gry o Tron, czytam info ze świata, gram parę draftów FPL itd. W nocy rozkładam matę i śpiwór obok w kącie. Idealnie, nikt mi nie przeszkadza.

D19
Rano składam bety i siedzę znów boxach. Podchodzi do mnie wreszcie kelner i pyta się czy ja tu zamieszkałem xD odpowiadam, żeby się nie martwił, bo już za parę godzin mam lot, więc niedługo znikam. – Dla mnie możesz tu siedzieć i cały rok, pytanie tylko czy czegoś Ci nie podać. Dziękuję uprzejmie, mówiąc, że wszystko jest ok, mam swoje przegryzki, jeśli to nie problem. – No problem, good luck man! – mówi i odchodzi. Tymi miłymi słowami żegna mnie Norwegia, ale ja wiem, że jeszcze się kiedyś spotkamy.
Aloha!
Longer
