O niedocenianiu rzeczy pozornie gwarantowanych

Filiżanka kawy, dwa eklerki, trzy tulipany i aparat fotograficzny leżą na jakieś powierzchni.

Nigdy nie przepadałem za piątkami. Herezja? Uściślijmy więc: za piątkami w podstawówce. Nie, nie chodzi o to, że dostawałem same jedynki i powtarzałem klasy. Awersja miała podłoże żywnościowe. Mimo opłaconych obiadów, szansa na to, że wrócę ze stołówki głodny była jak dla mnie zbyt duża. Dziś oszacowałbym ją na 66%, wtedy liczyłem jedynie na to, iż akurat tego dnia w kuchni wylosują się kluski z serem i truskawkami zamiast jednego z dwóch klasycznych śmierdzących dań rybnych, których nienawidziłem i nie byłem w stanie przełknąć. Ileż to razy złorzeczyłem na całkiem pokaźną grupę ludzi od obsługi kuchni począwszy, przez dyrektorkę, a na Kościele kończąc, gdy już 2 godziny przed przerwą obiadową wyrok na mój żołądek obwieszczał roznoszący się po szkole, obrzydliwy fetor ryby. Kompletnie nie rozumiałem konceptu dnia bez „normalnego” mięsa czy też odgórnego zmuszania mnie do udziału w zwyczaju, którego idei nie potrafiłem dostrzec. To samo tyczyło się również przedświątecznych postów.

W dniu dzisiejszym posiłkując się kilkoma znalezionymi w internecie wyjaśnieniami, sens postu czy też ogólnie mówiąc wstrzymywania się od czegoś sprawiającego przyjemność, mógłbym spróbować zdefiniować jako sposób na zwiększenie cierpliwości, pokory, wewnętrznej siły i wrażliwości; chwilowej ucieczki przed materializmem, konsumpcjonizmem i skierowaniu swojej uwagi ku wartościom duchowym. Wszystko pięknie, tylko jak wiele osób stara się świadomie poprzez jakiegoś rodzaju post skoncentrować na osiągnięciu, którejś z powyższych korzyści, zamiast „odbębnienia” go jako kolejnej tradycji? Z pewnością nie byłem jedną z nich, co po części wynikało z mojej nonkonformistycznej niechęci do postępowania w określony sposób, akurat określonego dnia, tak jak wszyscy.

Abstrahując już od uzasadnień postu jako religijnego zwyczaju, chciałbym przybliżyć Ci pewną niezbyt odkrywczą kwestię, którą jednak warto co jakiś czas wyartykułować, a której prawdziwą esencję uchwyciłem po długich podróżach, okresach całkowitej abstynencji alkoholowej i 48-mio godzinnym poście totalnym. A mianowicie: nie doceniamy wystarczająco rzeczy/osób uznawanych przez nas za gwarantowane, pewne, niezmienne. Śmiem nawet twierdzić, że prawdziwie docenić coś możemy jedynie, gdy zrozumiemy stan związany z jego brakiem. Niestety wydaje się, iż nawet najlepszy eksperyment myślowy, nie jest tak potężny, aby zastąpić nam uczucie pierwszego biegu bez bólu po lesie, po poważnej kontuzji lub przyjemności podczas jedzenia szarlotki po długim okresie raczenia się żywnością oględnie mówiąc nie najwyższych lotów, i wielu, wielu innych. Stąd mam wrażenie, że warto czasem dać się pojawić myśli mówiącej np. „jak fajnie, że mogę iść sobie z kawką po parku, nie każdy ma taką możliwość i może ja też kiedyś jej nie będę miał, ale przynajmniej dziś jest super”.

Pandemia unaoczniła mi również kolejną właściwość naszych umysłów, dotyczącą niekoniecznie określonych działań, a jedynie posiadania możliwości dokonania ich. Istnieje szereg czynności, które chcielibyśmy wykonać, ale udaje nam się to tylko sporadycznie lub odkładamy je na wieczne nigdy, wiedząc jednak, iż gdybyśmy wykazali się determinacją, byłyby bezproblemowo dostępne (czy to coś zwyczajnego jak pójście do teatru czy pomniejsze marzenie). Kolejną grupę aktywności stanowią działania, które często niezbyt ekscytują, a wykonywane są już niemal z przyzwyczajenia, jak świąteczne spotkanie rodzinne. Gdy jednak sama możliwość dokonania działań z powyższych grup zostaje nam odebrana, jak podczas wczesnej fazy pandemii Covid-19, mamy okazję odczuć bardzo niekomfortowy stan. Możemy również wówczas dostrzec, iż pewne rzeczy znaczyły/znaczą dla nas więcej, niż byliśmy gotowi przyznać wcześniej, gdy były nam podane na tacy i zawsze dostępne, osiągalne.

Na koniec jeszcze jedna oczywista oczywistość. Załóżmy, że lubisz piwerko i pijesz codziennie ze dwa, czy każdego dnia smakuje ono równie dobrze jak po dwóch tygodniach przerwy? Wiadomo że nie. Nasz mózg dość szybko przyzwyczaja się do powtarzalnych bodźców, szczególnie tych sprawiających przyjemność i aby uzyskiwać podobny poziom emocjonalnej gratyfikacji potrzeba nam coraz to intensywniejszych dawek tego samego bodźca, co stanowi zresztą część mechanizmu uzależnienia. Wydaje się to, nawet na pierwszy rzut oka, niezbyt efektywną, a potencjalnie niebezpieczną strategią.

Czy istnieje zatem jakiś złoty środek umożliwiający pogodzenie wszystkich poruszonych w tym tekście kwestii? O dziwo zaryzykuję odpowiedź twierdzącą. W mojej ocenie powinniśmy spróbować balansować nieustannie na granicy niezaspokojenia w wielu obszarach naszego życia. W których? To już myślę sprawa mocno indywidualna, wymagająca zdiagnozowania, które działania nie dostarczają nam tyle pozytywnych wrażeń co kiedyś, a może nawet nigdy nie dostarczały, właśnie z tego powodu, iż zawsze były nam dane. Zachęcałbym, więc jak zwykle do nie wpadania w rutynę dotyczącą również rzeczy przyjemnych, a testowania różnych wariantów oraz przede wszystkim do okazjonalnych przerw w dostarczaniu sobie przykładowej „Nutelli” czyli tego samego, pozytywnego bodźca. W ten sposób powinno nam się udawać uzyskiwać maksymalnie pozytywne wrażenie z danego bodźca.

Odnośnie czynności, za które nie możemy się ciągle zabrać, warto pamiętać, iż wrażenie wiecznej dostępności jest zwykle pozorne i prędzej czy później może okazać się, że możliwość ich zrealizowania bezpowrotnie zniknęła, chociażby z powodu stanu zdrowia czy pewnych zobowiązań.

Co do działań, które w związku z pewnymi uwarunkowaniami społecznymi ciężko odrzucić, proponowałbym zastosować nieidealny, wspomniany eksperyment myślowy i przykładowo wyobrazić sobie, znęcajmy się nad tymi świętami dalej, że cała nasza najbliższa rodzina ginie powiedzmy w autokarze trafionym przez zbłąkaną rakietę rosyjską i mamy w perspektywie spędzenie najbliższych świąt, a może kilku następnych również, zupełnie samotnie. Wtedy może spojrzymy na to spotkanie pod zupełnie innym kątem.

Ostatecznie tego rodzaju testy czy samoograniczenia są kolejnymi doświadczeniami, które mogą się przydać w gorszym momencie naszego życia. Pół-przykładem niech będzie mój 48-mio godzinny post, którym udowodniłem sobie, iż bezproblemowe przetrwanie bez jedzenia w dobrej kondycji, sporej ilości godzin nie jest tylko czczym gadaniem survivalowców czy mnichów. W związku z tym podczas moich późniejszych podróży byłem zawsze absolutnie spokojny, wiedząc iż nawet gdyby wydarzyło się coś nieprzewidzianego i zostałbym bez jedzenia w odległości kilku dni od cywilizacji, nie ma się czym zbytnio przejmować, a jedynie skupić na regularnym dostarczaniu płynów i jakoś to będzie, nic tragicznego się nie wydarzy.

Życzę silnej woli do testów, aloha!
Longer

2 Replies to “O niedocenianiu rzeczy pozornie gwarantowanych”

  1. Kluski z serem i truskawkami to było żyćko 🙂

Dodaj komentarz